Na pierwszy rzut oka wygląda to jak zwykłe wydarzenie dla fanów kamperów, ale kto był, ten wie – Warsaw Caravaning Festival to coś znacznie więcej niż tylko wystawa pojazdów. To coś w rodzaju wielkiego, plenerowego zlotu pasjonatów wolności, podróży i życia na własnych zasadach. Przez kilka dni Tor Służewiec zmienia się w miasteczko caravaningowe, gdzie ludzie, którzy zazwyczaj śpią w busach, gotują na kuchenkach gazowych i kąpią się w jeziorze, pokazują, że podróż to nie tylko cel, ale i sposób życia.
W centrum wszystkiego oczywiście są kampery – i to nie byle jakie. W strefie EXPO można zobaczyć zarówno najnowsze modele światowych marek jak Hymer, Dethleffs, Chausson, Adria, jak i bardziej niszowe projekty polskich producentów. Od luksusowych integr i półintegr po zwinne kampervany 4x4 i domy na kółkach budowane ręcznie, z miłością i pasją. Coś dla tych, którzy marzą o podróży przez pół Europy, jak i dla tych, którzy po prostu lubią spać na Mazurach z widokiem na wodę.
Nie tylko pojazdy przyciągają uwagę. Przyczepy kempingowe też mają swoje pięć minut – od tych malutkich, które można ciągnąć osobówką, aż po wypasione, kilkumetrowe kolosy z klimatyzacją, kuchnią i łazienką lepszą niż w niejednym mieszkaniu. Niewiadów, Hobby, Tabbert czy Hymer-Eriba – to nazwy, które coś znaczą w świecie przyczep i tutaj można je zobaczyć z bliska, dotknąć, porównać, zapytać o szczegóły.
Ale caravaning to nie tylko blacha i silnik. W specjalnej strefie technologicznej pokazano cały zestaw akcesoriów – od modułów solarnych po instalacje wodne, zawieszenia, mobilne kuchnie, ogrzewanie, filtry, kamery cofania, przetwornice, zewnętrzne prysznice i rozkładane systemy zasilania. Widać było, że wielu odwiedzających przyszło z konkretnym problemem: „szukam sposobu, żeby zimą nie zamarzać”, „jak zamontować wodę w moim sprinterze?”, „czy ten panel da radę na Litwie w listopadzie?”. To nie są pytania z folderów reklamowych, to życie.
Festiwal jednak nie zamyka się w technikaliach. Jest Strefa Retro – miejsce, gdzie cofamy się do lat 70. i 80. i gdzie kampery mają okrągłe lampy, kremowe karoserie i drewno w środku. Wszystko to dzięki współpracy z ekipą Camper Majstry i Grzegorzem Dubrowskim, znanym ze swojej pasji do klasycznych konstrukcji. Tam nie chodzi o nowinki, tylko o styl i nostalgię. Ludzie siedzą na leżakach, dzieci biegają między przyczepami, ktoś gra na gitarze – klimat, jakiego nie da się podrobić.
Osobny świat to Vanlife Zone – miejsce dla tych, którzy wszystko pakują do busa i ruszają w nieznane. Tu spotkać można zarówno tych, którzy jeżdżą po Europie od lat, jak i świeżaków z dopiero co przerobionym Transitem. Wymieniają się patentami, pokazują wnętrza swoich pojazdów, opowiadają o problemach z wilgocią, ogrzewaniem, brakiem prysznica. Dużo luzu, zero zadęcia – nikt tu nie udaje, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale jak ktoś potrzebuje inspiracji, to znajdzie ją właśnie tu.
Nie można pominąć Zlotu Caravaningowego. To nie tylko miejsce noclegowe, ale mini-osada z własnym życiem. Ktoś piecze kiełbaski, ktoś inny gotuje wegańskie curry na kuchni polowej, dzieci bawią się między autami, a wieczorami przy namiocie głównym odbywa się wspólna biesiada. Ludzie rozmawiają do późna, niektórzy się znają z poprzednich edycji, inni dopiero zaczynają swoją caravaningową przygodę. Ale wszyscy mają jedno wspólne – chcą być wolni. I widać, że tu im się to udaje.
Dla tych, którzy wolą coś mniejszego niż kamper, też jest miejsce. Na Festivalu pojawiły się namioty dachowe, kapsuły mobilne i skrzynie kempingowe – gotowe moduły, które można wrzucić do bagażnika i wyruszyć na weekend. Popularność takich rozwiązań rośnie, zwłaszcza wśród młodszych, którzy nie chcą wydawać setek tysięcy złotych, ale nadal chcą spać pod gwiazdami bez rezerwacji hotelu.
O dziwo, organizatorzy nie zapomnieli też o koniach. Wyścigi konne odbywające się na terenie Służewca były ciekawym dodatkiem – dla niektórych to był pierwszy kontakt z tym światem. Połączenie caravaningu i koni może brzmieć dziwnie, ale na miejscu działało to zaskakująco dobrze. Atmosfera trochę jak na pikniku, trochę jak na festynie – ale z nutą elegancji.
Na scenie odbywały się wykłady i prelekcje. Głównie praktyczne – jak przygotować kampera na zimę, jak podróżować z dziećmi, jak szukać miejscówek poza sezonem. Mówili ludzie, którzy wiedzą, o czym mówią, bo sami tak żyją. Bez napinki, z humorem i dystansem. Czasem coś nie działało, ktoś zapomniał mikrofonu, ktoś spóźnił się na swoje wystąpienie – i właśnie dzięki temu wszystko było takie ludzkie, naturalne.
Na koniec – strefa gastro. Bez foodtrucków się nie obyło – od burgerów przez pierogi po falafele. Wspólne jedzenie to zawsze dobry sposób, żeby się poznać, pogadać, pośmiać. A kiedy zapadł zmrok, z głośników leciała muzyka, a na scenie pojawili się muzycy i artyści. Część artystyczna była skromna, ale dobrze wpisywała się w klimat. Nie chodziło o wielki koncert, tylko o wspólne bycie razem.
Warsaw Caravaning Festival to nie tylko impreza o kamperach. To opowieść o ludziach, którzy nie chcą czekać do emerytury, żeby zacząć żyć po swojemu. Którzy wolą zimny prysznic na dziko niż klimatyzowany hotel. Którzy wierzą, że droga sama w sobie ma sens.